Świnoujście – Niechorze
Zważywszy na fakt braku dostępnych miejsc rowerowych w pociągu relacji Bielsko-Biała – Świnoujście musieliśmy rozłożyć nasze rowery i spakować je jako nadbagaż przy pomocy folii strech.
Gdy stanęliśmy na bielskim dworcu kolejowym, naszym oczom ukazał się widok pociągu, składający się z wagonów „Czeskie Drachny”, którym mieliśmy podróżować. Przeczuwaliśmy, że taki skład kryje za sobą wiele niemiłych przygód. Tym razem nasze przeczucie było prawidłowe, ponieważ po godzinnej podróży w okolicy Kuźni Raciborskiej nasz wagon uległ awarii hamulców. Przy hamowaniu hamulce zatarły się i okładziny przykleiły się do kół i przez następne dwadzieścia kilometrów jechaliśmy w okropnym hałasie do Kędzierzyna-Koźla z prędkością 30 km/h. Przez ten odcinek mieliśmy czas na przeniesienie całego swojego bagażu do ostatniego wagonu, ponieważ zepsuty wagon został odłączony na stacji w Kędzierzynie-Koźlu. Pozostałą część podróży przemęczyliśmy się w wagonie z siedzeniami z dermy, który przypominał nam jeszcze stare wagony PKP z czasów PRL-u.
Po trzynastogodzinnej podróży dotarliśmy do miasta, naszego rowerowego startu – Świnoujścia. Pogoda nas nie rozpieszczała, ale zwarci i gotowi przystąpiliśmy do składnia naszych dwukołowych rumaków. W towarzystwie mżawki, pomału z „paczek” ostreczowanych folią wyłaniały się nasze środki transportu na najbliższe kilka dni. Waga naszych „kompletnych” rowerów sięgała około 35-40kg.
Po złożeniu naszych rowerów ruszyliśmy na pobliski prom, by udać się na drugi brzeg rzeki Świna i dalej do punktu startu naszej trasy – granicy niemiecko – polskiej.
Na granicy zjedliśmy szybkie śniadanko (parówki z bułkami), zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia i od razu ruszyliśmy w wiadomym kierunku – miejscowości Hel… Dojechaliśmy na prom i dalej asfaltem pod latarnię, gdzie spotkaliśmy pierwszą grupę rowerzystów ze Śląska, którzy kierowali się tą samą trasą. Pierwsze kilka kilometrów postanowiliśmy przeznaczyć na rozgrzewkę mięśni, ponieważ kilkunastogodzinna podróż pociągiem w pozycji siedzącej ofiarowała nam tylko zmęczenie.
Po wyjechaniu ze Świnoujścia na naszych licznikach pojawiło się blisko dwadzieścia przejechanych kilometrów, a w niedługim czasie zawitaliśmy już do pierwszego kurortu jakim są Międzyzdroje. Na obrzeżach miasteczka wstąpiliśmy do zakładu wodociągowego, gdzie pracownicy naprawili moją usterkę związaną z mocowaniem bagażnika (zerwany gwint w ramie przy montowaniu bagażnika w Świnoujściu). To pierwsi miejscowi o dobrym sercu, którzy bezinteresownie pomogli nam na tej wyprawie.
Gdy dojechaliśmy do Międzyzdrojów, trochę nam zajęło zlokalizowanie sławnej Alei Gwiazd. Szczerze mówiąc troszkę się zawiodłem tym miejscem, ponieważ spodziewałem się czegoś lepszego (może dlatego, że porównałem ją z Aleją Sportu we Władysławowie), a może to kwestia gustu?!
Pomiędzy Międzyzdrojami, a Wisełką na terenie Wolińskiego Parku Narodowego nasza trasa wiodła drogą nr 102 na której czekały na nas liczne podjazdy i zjazdy, a brak pobocza stwarzał w tym miejscu niebezpieczeństwo. Na tym odcinku z powodu zbyt blisko mijających samochodów o mało nie zakończyło się to dwa razy wywrotką. Dlatego dość szybko pokonaliśmy ten niebezpieczny odcinek i dalej kierowaliśmy się „102-jką”, aż do Dziwnowa, gdzie musieliśmy sobie zrobić pamiątkowe zdjęcia na moście zwodzonym, który tworzy „zachodnią bramę” do miejscowości. Ciekawostką jest, że na tym moście kręcono sceny do jednego z odcinków kultowego serialu „Czterej pancerni i pies”. Tutaj też zaplanowaliśmy naszą przerwe obiadową i odpoczynek, który finalnie trwał ponad godzinę czasu. Po paru przejechanych kilometrach za Dziwnówkiem mogliśmy skręcić na dobrze przygotowany odcinek szlaku rowerowego R10, który wyznaczony został na około Morza Bałtyckiego. Odcinek ten był pierwszym sprawdzianem dla naszych rowerów z takim obciążeniem. Szlak ten poprowadzony tym razem przez malowniczy las zachęcał do częstych postojów w celu uwiecznienia go na licznych fotografiach. Co jakiś czas można było zejść na plażę, gdzie oczywiście nie było tak tłuczno jak w miasteczkach na całym wybrzeżu.
W jeden z tych zjazdów skręciliśmy na plażę, by zobaczyć nasze morze. Była to pierwsza okazja, by przywitać się z Bałtykiem. Jednak po kilkudniowych deszczowych dniach, temperatura wody nie zachęcała tym razem do kąpieli. Dlatego zrezygnowaliśmy w tym dniu z pluskania się w Bałtyku i pojechaliśmy dalej do Trzęsacza, gdzie zatrzymaliśmy się pod sławnymi ruinami Kościółka pw. św. Mikołaja wybudowanego na przełomie XIV i XV. Jest to doskonały przykład jak przyroda potrafi być niszczycielska, zabierając brzeg metr za metrem. Na szczęście w 2001 roku dość solidnie wzmocniono brzeg morza chroniąc ostatnią południową ścianę pozostałości kościółka.
Po uwiecznieniu tego wyjątkowego miejsca na aparacie i kamerze, pozostawiliśmy kolejne ulotki i zdecydowaliśmy, że w promieniu kilkunastu kilometrów poszukamy noclegu. Po minięciu Rewalu przystopowaliśmy na Campingu Duet w małej cichej miejscowości – Niechorzu. Była godzina osiemnasta i mając jeszcze trochę czasu, mogliśmy spokojnie przeanalizować kolejny odcinek na następny dzień, wziąść prysznic i odpocząć. Mariusz jeszcze korzytając z resztki dnia poszedł na spacer na plażę, a ja starałem się poszukać alternatywnych tras w razie jakichkolwiek kłopotów. Całą wyprawę staraliśmy podzielić na 70-cio kilometrowe odcinki do przejechania każdego dnia, więc też nastawialiśmy się na pokonanie minum tych „siedmiu dych”.
Pierwszy dzień naszej wyprawy był ogromnie męczący, ponieważ po nieprzespanej nocy w pociągu, który pozostawiał wiele do życzenia, już na starcie czuliśmy lekkie zmęczenie. Kładąc się do spanka około godziny 21-szej, miałem nadzieję, że nastepny dzień będzie lepszy.
Niestety zanim powitał nas kolejny dzień, spotkała nas niemiła niespodzianka. Kolejna noc nieprzespana. Tym razem przez kilka godzin ratowaliśmy namiot przed ulewnym deszczem, który za wszelką cenę chciał się nam wedrzeć do środka. Mimo, że namiot dodatkowo zabezpieczony był solidną folią, którą rozłożyliśmy pod spodem i drugą na wierz, to z jednej strony nasz namiot był całkowicie mokry…
Następny dzień musiał być lepszy, ponieważ gorzej nie mogło już chyba być… 😉